najedzeni fest.
Kusiły mnie oscypki, bundze, samosy, węgierska paprykowa i tarta z figami.Nie potrafię się pchać, rozpychać, wykłócać o miejsce w kolejce, walczyć o ostatni kawałek placka. Nie nadaję się po prostu do życia, jak widzę taki tłum w jednym wiejscu zawijam manele i spierdalam.Być może omija mnie dużo fajnego, ale w takich momentach oddam każdą zupę za odzyskanie osobistej przestrzeni...
Swoją drogą, na moje oko 50 procent odwiedzających dzisiejsze Najedzeni Fest to młodociani hipsterzy lansujący się w kapelutkach z Fritz Colą w małych rączkach z czarnymi paznokietkami. Co przyszli, żeby zameldować się na fejsiku.No ale taka już chyba tego miejsca specyfika.
Moim mistrzem dnia dzisiejszego jest pies Racuch, który tłum znosił z buddyjskim spokojem- dawał się głaskać, tarmosić i znosił wysokotonowe "ojeeeejjjuuuu, jaaaaki słoooodki", ale miał w tym cel- zbierał hajs na szamanko dla ziomali.No był słodki, przyznaję.
Ale! Bardzo, bardzo fajne było to, że rowerów było na parkingu znacznie więcej niż samochodów! Także, moi drodzy, w jesiennej edycji Najedzonych pojawię się po drugiej stronie barykady i obiecuję, że moja tarta z lemon curd nie będzie kosztowała 10 zł za trójkącik ;)
Poza wszytskim, niedziela nad Wisłą jest ok, nawet w tym śmierdzącym mieście.
Komentarze